Nie będę udawać. Jedzenie jest bez wątpienia jednym z najważniejszych punktów wszystkich naszych podróży ;). Lubimy jeść i próbować nowych, lokalnych produktów i potraw. Potem przez długie lata wspominamy cudowne miejsca i smaki, jak pewien mały barek, ukryty w zaułkach Palermo, w którym udało nam się spróbować przedziwnych miejscowych specjałów, których nazw do dziś nie poznaliśmy, a których smak na długo pozostał w naszej pamięci ;).
W przypadku Ligurii godnymi polecenia są świetna trattoria „Il Centro” przy Corso Italia 25 w Levanto i maleńki sklep rybny w arkadach pasażu handlowego w Genui.
Do „Centro” wybraliśmy się na kolację po wyczerpującym dniu spędzonym na zwiedzaniu Cinque Terre. Okazało się być enklawą prawdziwej liguryjskiej kuchni. Królują w niej oczywiście głównie owoce morza, które uwielbia mój mąż, dlatego jako antipasto zamówił cozze ripiene czyli nadziewane mule, a z primi piatti wybrał gnocchi w sosie krewetkowo-warzywnym z dorodnymi okazami tych pierwszych. Ja natomiast musiałam spróbować miejscowego specjału jakim jest Gattafin, czyli duże warzywne pierożki smażone w głębokim tłuszczu, a jako primo piatto zamówiłam ravioli nadziewane szpinakiem i serem ricotta w sosie będącym połączeniem Pesto i klasycznego sosu pomidorowego. Na secondi piatti nie starczyło nam już sił, a zawsze kiedy tak się dzieje zastanawiam się jakim cudem Włosi są w stanie tyle zjeść na kolację i nadal być stosukowo szczupłym narodem… Podsumowując jednak trattorię „Centro” w Levanto polecam wszystkie wyżej wymienione potrawy i przypuszczam, że reszta karty również nie rozczarowuje.
Drugim miejscem, które zapamiętamy na długo jest sklepik rybny w Genui. Znaleźliśmy go przypadkiem, kiedy Mała zasnęła w wózku w drodze powrotnej z centro storico, a my postanowiliśmy zjeść lody. Włoskich „gelati” nie trzeba chyba nikomu polecać, bo zna je cały świat, a w miejscach z napisem „Gelateria artigianale” na pewno znajdziemy mnóstwo wybornych, produkowanych na miejscu smaków. Usiedliśmy więc na małe co nieco przed lodziarnią, a tuż obok znajdował się wspomniany sklepik rybny. Przyciągnęła mnie do niego szczególnie atmosfera panująca w środku. Klienci wchodzący do niego zdawali się być starymi znajomymi właścicieli ,pytali o zdrowie „mamusi” i co tam u dzieci, bez wahania wskazywali ręką, kupowane od lat te same, przysmaki. Dla mnie takie spostrzeżenia są oznaką dobrego jedzenia, bo tam gdzie jadają miejscowi musi być smacznie, tradycyjnie i stosunkowo tanio ;). Weszłam więc do środka i kupiłam kilka miejscowych przysmaków. Najbardziej smakowały mi malutkie sardynki panierowane i smażone w głębokim tłuszczu, które można było jeść jak frytki i dorsz w occie z warzywami, którego nazwy niestety nie pamiętam. Po skończonych zakupach poprosiłam właścicieli (jak się okazało siostrę i brata) o pamiątkowe zdjęcie.
Dość już jednak pisania o liguryjskich przysmakach, bo zrobiłam się głodna, a w pobliżu ni morza ni owoców morza ;).
cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Ach jak się cieszę, że tu jesteś! Wielkie dzięki za komentarz ;D